Źródełko

Źródełko

 

Stara gajówka w powiecie kolbuszowskim, na granicy z powiatem mieleckim. Całkiem niemałe tereny leśne. Tereny leśne, które przez kilka ładnych kilometrów ciągną się do samego Mielca. Piękne lasy. Jest tam nawet rezerwat przyrody.

Urocza gajówka. Kiedyś dawno temu mieszkał tu wraz rodziną gajowy. Przedwcześnie zmarł. Nie doczekał likwidacji instytucji gajowego. Urząd gajowego już od ponad czterdziestu lat zlikwidowano, a w miast wprowadzono „Straż leśną „. Bardzo często przyjeżdżam do gajówki, którą w pewnym czasie kupiłem na własność, sporo chodzę, a często wędruję po lesie i nigdy nikogo ze straży leśnej  nie spotkałem. A mija trzydzieści lat mojego wędrowania i spacerów po okolicznych lasach. Za to często „spotykałem” wyrzucone różne śmieci ,  trafiałem  na czynne wnyki, które neutralizowałem, a w miarę możliwości niszczyłem. W tedy wydawało mi się, że pomagam straży leśnej, tej w zamian za gajowych. Szybko przekonałem się , że nie pomagam, ale zastępuję. Straż istniała tylko w informacjach medialnych, na papierze. Strach pomyśleć. Z reguły spędzałem noce w gajówce  na odludziu najczęściej sam. Wiedziałem rozmawiając czasem z miejscowym leśniczym, że prawie każdy kłusownik jest uzbrojony w ostrą broń i czasami swoje ofiary traktuje na równi z ich obrońcami. Nie wspominając o złodziejach drewna. Ci z reguły byli i są zorganizowani, uzbrojeni nie tylko w piły, traktory i samochody przystosowane do przewozu pniaków, ale również w broń ostrą i oczywiście równie potrzebny sprzęt do nabijania plakietek na odziomki zgodnie ze sfałszowaną asygnatą. Leśniczy gdy słyszał nieznany warkot  pił motorowych w swoim lesie najczęściej zapewniał sobie  i swojej rodzinie w leśniczówce bezpieczeństwo. O jakiejkolwiek interwencji nie było mowy. Od interwencji w takiej sytuacji była przecież straż leśna, której nie było i złodzieje spokojnie mogli realizować przestępstwo.

Mijają lata. Straży leśnej jak nie spotkałem tak nie spotkałem. Do dzisiaj trafię w lesie na śmieci, chociaż rzadziej w porównaniu na przykład z przez dwudziestu lat . Wędrując po lesie nie spotykam prawie żadnej zwierzyny. Kiedyś sporo saren, danieli o zającach nie wspomnę. Wcześniej siedząc przed gajówką słyszałem głos przepiórek, a kuropatwy gęsiego maszerowały do karmika pod starym dębem, nie przejmując się, że obok na tarasie siedzę popijając piwo. Na starym dębie siedziały dudki . Nie korzystały z karmika pod spodem, ale przylatywały. Może do  dawno niestety zmarłego gajowego? Siedziały i chórem przepięknie dudniły.

Przylatywały pliszki chwaląc się swoimi ogonkami, bo zabawnie przeważnie machały nimi. Pliszki odważne, bo podchodziły bardzo blisko mnie. Mogłem w zasadzie sięgnąć i złapać za ten machający ogonek.

Siedzenie obok starego dębu przynosiło tyle wrażeń, że szybko zaopatrzyłem się w lornetkę i atlas ptaków. Siedząc na wygodnym fotelu poznałem prawie wszystkie ptaki leśne. Przed sobą miałem okazałą koronę starego dębu. Na tej koronie zobaczyłem na własne oczy wspomniane dudki, wilgę, czarnego dzięcioła,  inne dzięcioły, puszczyka, kukułkę, kosa, drozda i drozda śpiewaka. Wieczorem przylatywały potężne myszołowy zaglądając do karmika. Rano budził kogut bażanta. Ów bażant nie był kontent z mojej obecności ponieważ gdy mnie nie było  zajmował miejsce na drewnianej kratce ozdobnej przy tarasie. Zajmował z całą rodziną to znaczy z żoną i kilkoma małymi dzieciątkami ptaszkami. Było tam bezpiecznie. Lis, największy wróg nie mógł im zagrozić.  Gdy podjeżdżałem pod bramę do posesji bażant powoli wraz z rodziną opuszczał swoje miejsce zakwaterowania. Robił to powoli wręcz demonstrując swoje niezadowolenie. Czasem było mi głupio, że przyjechałem. To uczucie szybko mijało gdy musiałem wyszorować  miejsca na tarasie pod drewnianymi kratkami. Potrzeby fizjologiczne są bezwzględne nie tylko u ssaków.

Po zapaleniu grilla zasiadał pod dębem sąsiad lis. Wiedziałem gdzie ma swoje jamy. Całkiem niedaleko. Przyciągał go zapach pieczonych mięs i wędlin. Dostawał kawałek i szybko wybiegał za posesję. Widocznie dostarczał dla swoich podopiecznych. Wracał i czekał na następny kęsek. Ale nie tylko po żywność sąsiad lis  odwiedzał.  Gdy rano przy wschodzącym słońcu siadałem na leżaku i delektowałem się pięknym światem, leśnym powietrzem, śpiewem ptaków lis przychodził. Układał się do słonka w odległości wprawdzie bliskiej, jednak bym nie mógł go sięgnąć i na przykład pogłaskać. Pamiętam jego wzrok. Piękny, oczy ciemno brązowe i jaskrawo żółta oprawa. Do porannego słońca drzemałem ja i drzemał lis . Gdy słońce było odpowiednio wysoko lis wyruszał do swoich bliskich.

Wokół posesji rosło sporo leszczyny.  Zawsze spóźniłem się z gremialnym oberwaniem orzechów. Dorywczo zrywałem. Jadłem ze smakiem z zamiarem sporego oberwania. Zawsze jednak spóźniałem się.  Siedząc na tarasie mogłem obserwować pracę wiewiórek. Zrywały po kolei orzechy pakując je jak chomik w worki kolo szyi. Potem kic, kic gdzieś w las i wracały idealnie w to samo miejsce gdzie skończyły poprzednio by nie przegapić ani jednego orzeszka. Orzeszka, choć jednego dla właściciela posesji, choć jednego.  Dla wiewiórki nie miało to znaczenia. Zbierała wszystkie. Oczywiście mogłem intruzów przegonić, ale nie ja sadziłem leszczyny i nie ja jestem mieszkańcem lasu. Te wiewiórki do tych orzeszków miały pierwszeństwo.

Opisałem życie wokół gajówki. Tak było dwadzieścia lat temu. Dzisiaj jak to wygląda. Przede wszystkim na „piaskach kolbuszowskich” nie ma wody. W ogóle. Jadąc na swoje ranczo kiedyś mijałem bagna w lesie. Może nie wszystkie były cały rok. Ale były. Na przedwojennej mapie widoczne są całkiem nie małe rzeki  w okolicach. Nawet mają na mapie swoje nazwy. Gdzie dzisiaj są te rzeki? Nie ma ani śladu. Gdzie nie gdzie w lesie woda stała ponieważ akuratnie w miejscu mojego rancza i gajówki był wysoki stan wód gruntowych. Widać to było w mojej studni. Wykopanej tradycyjnie z okrągłymi betonami. Na wczesną wiosnę mogłem wody zaczerpnąć do wiaderka nachylając się za beton trzymając ucho wiadra w dłoni.  Woda była na poziomie gruntu. Wody gruntowe zalewały studnie. Dzisiaj w studni w pewnym momencie brakło wody. Musiałem ją pogłębić. Zamówiłem usługę koparki. Przygotowałem się. Nająłem pomocnika. Opracowałem plan działania, który jak najdokładniej przedstawiłem operatorowi. Wysłuchał mnie spokojnie po czym delikatnie zapytał czy może to zrobić po swojemu. Zapewnił, że zna się na tym. Przyjechał prawdziwy fachowiec.

W cztery godziny miałem zlikwidowaną starą studnię i wykopaną nową z osadzonymi nowymi betonami. Przy okazji miałem okazję zobaczyć w dole wybijającą wodę ze źródła. Wspaniały widok.

 

Studnie kopałem jakieś siedem , osiem lat temu. Od tego czasu mam wodę w studni. Nie brakło ani razu. Niecały kilometr od gajówki był niewielki dołek zawsze zalany wodą. Woda wprawdzie taka gliniasta, mętna ale woda. Ten dołek bardzo mnie ciekawił. Zawsze wychodząc na spacer, albo na dalszą wędrówkę w las przechodziłem kolo dołka. Zawsze była tam woda. Zawsze. Można było przy dołku zobaczyć ostatnie żyjące zwierzaki. Przeważnie sarny. Przychodziły tu dziki. Ich nie widziałem, bo przychodziły w nocy lub o świcie. Widziałem  ślady racic. Zresztą odciśnięte tam były różne ślady pewnie wszystkich żyjących tu zwierzaków. Wszystkich ponieważ było to jedyne miejsce w promieniu kilku kilometrów z wodą. Nawet w największe i długotrwałe upały tam woda była.

Od pewnego czasu na drogach leśnych pojawili wspaniali mężczyźni na swoich kładach. Mocnych, szybkich a przede wszystkim głośnych i niebezpiecznych o czym sam się przekonałem. Pewnie jakoś szczęśliwie umykają tej straży leśnej. Zauważyłem, że ci wspaniali mężczyźni upodobali sobie ten dołek z jedyną wodą w okolicy. Chyba podobało się chlupanie wody gdy wjechał w dołek swoją terenową oponą kłada. Wracając ze swoich leśnych rajdów nie omieszkali po kolei wjechać w dołek. Jak cross to cross. Ostatnio przechodząc koło dołka  zobaczyłem tragiczny widok. W dołku nie było wody. Sporo śladów racic. Najbardziej odbite te wewnątrz dołka. Tam ziemia była jeszcze wilgotna i plastyczna.

Po trzydziestu latach mojej bytności w tym miejscu i obserwacji źródełko wyschło.

Będą żałować ci wspaniali mężczyźni. Koło owszem wpadnie w dołek choć już rozjechany, ale nic nie chlupnie. Fakt, że zwierzęta nie będą miały co pić tych panów nie interesuje. 

Na posesji koło studni wykopałem oczko wodne. Takie nie za wielkie. Poradził mi leśniczy. Skarżyłem mu się, że nie śpiewają od kilku lat ptaki. Zresztą nie ma ich w ogóle.

Odpowiedział

– nie ma ptaków bo nie ma wody. Każdy ptak oprócz picia potrzebuje dwa razy dziennie wypłukać piórka. I tutaj nigdy się nie zagnieździ.

Wykopałem oczko. Niech się tam te ptaki poją i płuczą te piórka.

Ptaków na razie nie ma, ale pewnego razu, gdy przyjechałem do gajówki koło oczka zobaczyłem martwą sarenkę. Miała jakby poderżnięte gardło. Tak wyglądało. Prawdopodobnie uwolniła się z wnyka, ale rana krwawiła. Jak każdy chory potrzebuje pić. Doczołgała się do oczka , widoczne były wygniecione ślady. Nie miała już sił iść. Znalazła wodę, napiła się. Na pewno zrobiło się jej lżej.  Zasnęła  

                                                                                                                  Stanisław Żmudka

 

2020-05-05T19:21:20+02:000 Komentarzy

Napisz co myślisz o tym artykule: