Rzeszów, podróż sentymentalna

/, FELIETONY, STRONA GŁÓWNA/Rzeszów, podróż sentymentalna

Rzeszów, podróż sentymentalna                                   udostępnienie wpisu z blogu – : https://migawkiblog.wordpress.com/

Mój zeszłoroczny „grobing” z okazji Wszystkich Świętych miał większy rozmach niż zwykle. Wybraliśmy się rodzinnie na grób dziadka Józefa i prababci Poli ze strony taty, więc przy okazji po kilkunastu latach odwiedziłam Rzeszów, miasto moich dziecięcych wyjazdów wakacyjnych. Może stolica Podkarpacia raczej nie kojarzy się ani z wyjątkowymi atrakcjami turystycznymi, ani tym bardziej z letnim wypoczynkiem, ale okolica, w której dziadkowie mieszkali, w swoim czasie jak najbardziej nadawała się na wakacyjny pobyt. Peryferyjna dzielnica Staromieście była dawną podrzeszowską wsią, włączaną po kawałku do miasta w pierwszej połowie XX w. Około 25-30 lat temu było tam jeszcze mnóstwo starej, wiejskiej zabudowy, małych gospodarstw, sadów itd. Dziadkowie mieli spory dom po prababci i duży, gęsto zadrzewiony ogród. Trochę zapuszczony, ale to tylko dodawało mu uroku ???? No i te wszystkie owoce. Chyba nigdy w całym późniejszym życiu nie pochłonęłam tylu malin, porzeczek we wszelkich kolorach, czereśni, wiśni, poziomek, truskawek, agrestu (też w różnych odmianach), ile w czasie moich rzeszowskich letnich wizyt. Ogród, polegiwanie w cieniu orzecha, dwa psy i kot, jakieś pogdakujące kury za płotem, krowy chyba też ktoś w sąsiedztwie trzymał. Wspólna produkcja kruchych ciasteczek orzechowych (to była babcina specjalność) i przetworów owocowych. Gdyby nie odgłosy z zajezdni autobusowej (czy tam bazy transportowej), która znajdowała się tuż obok, to ciężko byłoby uwierzyć, że to duże miasto. Do pełni szczęścia brakowało tylko rzeki albo jeziora. Wisłok nie bardzo nadawał się na kąpiel, więc pod tym względem dalszy standardowy etap wakacji (z jeziorami i rzeką, u drugich dziadków w świętokrzyskim Staszowie) miał więcej plusów, bo w moim dziecięcym przekonaniu lato bez plażowania i pławienia się było jak „niezaliczone” ;P

Zapamiętałam tamten Rzeszów z pierwszej połowy lat 90. jako zestaw kilku obrazków. Na tym najwyraźniejszym jest dom dziadków – nieco zaniedbana, choć całkiem solidna willa z międzywojnia. Ciężkie i ciemne drewniane meble w pokoju stołowym, bibeloty, toaletka z masą biżuterii w drewnianych skrzyneczkach (chyba jeszcze po prababci, babcia tego raczej nie nosiła, ale pozwalała mi beztrosko gmerać w pudełkach), no i książki po sufit. Stosy gazet, różnych szpargałów i w ogóle wszystkiego – również. To głównie dziadek miał problem z pozbywaniem się przedmiotów („na pewno jeszcze się przydadzą”), mimo utyskiwania babci, która w końcu dawała za wygraną i machała na to ręką. Pod tym względem mój tato co nieco przypomina swojego ojca, a ja też mam pewne skłonności do chomikowania, więc na starość może być ciekawie, się zobaczy… Całkiem dobrze pamiętam też rustykalną okolicę domu dziadków, pobliski cmentarz parafialny i neogotycki kościół św. Józefa. No i rozklekotaną, drewniano-żelazną kładkę nad dworcem kolejowym (rozebraną kilka lat temu przy okazji modernizacji dworca). Już w dzieciństwie miałam lęk wysokości, więc przejście tamtędy (nie było innej drogi z peronów do Staromieścia) to była trauma. Zawsze przymykałam oczy i starałam się iść samym środkiem, powtarzając pod nosem, że jeszcze tylko chwilkę, że dam radę i takie tam.

Pozostałe obrazki są mocno wyblakłe, fragmentaryczne i luźno wiszą sobie w mojej pamięci, bez ładu i składu. Jakiś występ zespołów ludowych na rynku (Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych, odbywa się do tej pory). Spacer z psami urwistym brzegiem nad Wisłokiem. Odwiedziny u babcinych sąsiadek, przyjaciółek i krewniaczek. Wielki pomnik w kształcie wrzeciona (no wtedy tak postrzegałam TEN kształt ;P). Wyprawa do kawiarni Hortex (już nie istnieje, budynek przeszedł gruntowny remont po 2000 r. i stał się siedzibą IPN), gdzie jakiś człowiek zagadnął mojego dziadka: – Panie radny, u nas powinno być więcej ładnych miejsc z kawą i ciastkami, jakichś ogródków z parasolami. Da się to zrobić?

Nie jestem pewna, co dziadek (wtedy członek rzeszowskiej Rady Miasta) odpowiedział, ale wydaje mi się, że zareagował z sympatią na zaczepkę zatroskanego obywatela, któremu zamarzył się Zachód na biednym i szarym Wschodzie Europy. Nie wiem tym bardziej, czy ów zatroskany obywatel dożył późniejszych przeobrażeń miejskiej przestrzeni, ale jeśli tak, to chyba jest zadowolony. Stare centrum Rzeszowa, wtedy bure i dość ponure, dziś cieszy oko odnowionymi kamieniczkami, a „ładnych miejsc z kawą i ciastkami” na pewno jest więcej, niż mogło ich być w tych przaśnych latach tuż po transformacji.

Na wszystkich szlajankach czy dalszych wycieczkach staram się łowić wzrokiem i smartfonem nie tylko to, co konwencjonalnie ładne i przyjemne, ale też rozmaite nietypowe smaczki. I te budzące zachwyt, i te konfudujące, i takie, które powodują ponure przypuszczenia co do stanu duchowego lub wyczucia estetyki projektanta. Nie wszystko tu wrzucam, chociaż obiecuję sobie przejrzeć zasoby (kiedyś, kiedy pomysły na prokrastynację mi się skończą :P) i uporządkować ciekawostki urocze, ciekawostki zabawne oraz ciekawostki, obrażające uczucia estetyczne nawet średnio wyrobionego odbiorcy. A potem poczęstować innych tą galerią osobliwości ???? Wypad do Rzeszowa też dostarczył mi kilku eksponatów do kolekcji. I to już na starcie, bo pierwszym, co zwróciło moją uwagę po wyjściu z samochodu, był tęczowy Most Narutowicza. Przemknęło mi przez głowę ze złośliwym zacieszem, że już bardziej „lewacko” się nie da, bo i patron taki, i jeszcze te barwy ???? Aczkolwiek wybór kolorystyki ponoć był podyktowany jedynie chęcią „ożywienia i rozweselenia szarej okolicy”. Po modernizacji i oddaniu do użytku most miał swoich zwolenników i zażartych krytyków (że promocja wiadomo-czego, że wygląda jak konstrukcja z wesołego miasteczka, że kicz, pstrokacizna i tak dalej). Wyremontowano go i pomalowano osiem lat temu, więc pewnie większość mieszkańców zdążyła się do niego przyzwyczaić.

Zaraz za mostem rzucił nam się w oczy mural, wyglądający jak przerobione, stare fotografie, przedstawiające dzieci wiejskie przy studni. Autor to artysta z Sanoka – Arkadiusz Andrejkow – na koncie ma m.in. ciekawy i dość poruszający projekt „Cichy memoriał”, czyli murale (zwane „deskalami”) na podkarpackich stodołach, wykonane na podstawie fotografii nieżyjących przodków dzisiejszych mieszkańców. Wrażenie niesamowite, bo lekko rozmyte „przejrzyste” postacie kojarzą się z duchami. Malowidło w centrum Rzeszowa wygląda zdecydowanie pogodniej, no a temat nieprzypadkowy, bo to ściana budynku administracji miejskich wodociągów.

Później, w drodze z centrum na Staromieście, trafiliśmy na jeszcze ciekawszy mural z podobizną Jokera (tego w wersji Heatha Ledgera) na tle Gotham City. Malowidło na jednym z budynków przy ul. Partyzantów stworzyła grupa street-artowców, którzy ponoć sami zgłosili się do firmy, mającej tam siedzibę.

Przy tej samej ulicy minęliśmy pomnik, który zawsze mnie przerażał, kiedy przechodziłam tamtędy w czasie spacerów z babcią. Krzyż, dwie tablice z godłem i pomiędzy nimi wystające z ziemi dłonie… Oficjalnie Pomnik Ofiar Terroru, znany jako „pomnik 10 rąk” czy „rączki”. Upamiętnia dziesięciu mężczyzn, rozstrzelanych pod murem pobliskiego dworku w czasie II wojny światowej (źródła podają, że był to odwet za zabicie niemieckiego żołnierza lub zastosowanie odpowiedzialności zbiorowej za akcję sabotażową na dworcu kolejowym). Po wojnie ustawiono tam tablicę pamiątkową, a później powstał monument wg projektu miejscowego społecznika, artysty i animatora kultury – Jana Robaka. Pomnik został odnowiony kilka lat temu, ale orły na cokołach i tablicach z godłem dalej nie doczekały się koron, których z wiadomych względów nie umieszczono w oryginalnym projekcie (podobno swego czasu bywały dorysowane przez nieznanych autorów).

Pomnik „rączek” nie był jedynym punktem  na naszej trasie, który nawiązywał do koszmaru wojny i tragedii uwikłanych w nią cywili. Zwiedzając Stare Miasto, zawędrowaliśmy też na Skwer Cichociemnych. Miejsce upamiętnia nie tylko słynnych żołnierzy -„skoczków”, ale też zamordowanych w Auschwitz mieszkańców getta, mieszczącego się w pobliżu podczas wojny. Na ulokowanych wzdłuż ścieżek kamieniach znajdują się nazwiska 40 osób, wywiezionych do obozu zagłady w 1940 r.  Do tego wydarzenia odnosi się pośrednio także kompozycja Józefa Szajny „Przejście 2001” – instalacja z blachy mosiężnej w charakterystycznym dla tego artysty kształcie, znanym z jego „Reminiscencji 1939-45” (humanoidalna sylwetka i wysunięte poza nią puste „obramowanie” z wykrojem  tej samej postaci).

Szajna również był więźniem obozu i to doświadczenie mocno wpłynęło na jego twórczość. Instalacja na rzeszowskim skwerze jednocześnie nawiązuje do tych przeżyć i – jak określał to wtedy sam twórca – do przejścia z „wieku śmierci” do kolejnego stulecia i powszechnej nadziei na lepszy świat.

I zdecydowanie pogodniejszy akcent – pomnik Tadeusza Nalepy przy ul. 3 Maja. Po prawdzie, to niewiele wiedziałam o samym Nalepie (np. o tym, że to jego rodzinne strony, a w Rzeszowie odbywa się corocznie festiwal, który upamiętnia jego i cały zespół Breakout). Utwory kojarzę piąte przez dziesiąte, bo słabo znam te klimaty muzyczne. Ale głos miał świetny. Pomnik stoi już przeszło 12 lat, podobno pierwotnie planowano umieścić tam pamiątkową ławeczkę, ale ostatecznie wygrał Nalepa kroczący z rozwianym włosem i gitarą. Jak dla mnie wygląda fajnie.

Pomnik Tadeusza Nalepy

Na trasie naszej wycieczki oczywiście nie mogło zabraknąć innego pomnika, tego najbardziej znanego i powszechnie kojarzonego z Rzeszowem. Sama usilnie nalegałam, żeby pod niego podejść ???? Dla jednych relikt komunizmu, dla innych komiczny symbol miasta i turystyczna ciekawostka – Pomnik Czynu Rewolucyjnego, nieoficjalnie już w czasach słusznie minionych nazywany „Wielką Cipą”. Jeszcze mniej oficjalne nazwy zawierały personalia domniemanej „właścicielki” organu, czyli małżonki któregoś z dygnitarzy: spierano się, czy to „Cipa Gierkowej”, czy może „Cipa Kruczkowej” (żony I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR i pomysłodawcy pomnika). Od czasu do czasu wybuchają spory o dalszy los monumentu, ale demontaż mu raczej nie grozi. Zakonnikom, do których obecnie należy ten teren wokół pomnika, średnio się to kalkuluje, bo rozbiórka kolosa (prawie 40 m z fundamentami sięgającymi 10 m w głąb ziemi) byłaby skomplikowana i kosztowna. Co bardziej gorliwi dekomunizatorzy muszą liczyć się z oporem równie gorliwych obrońców „Wielkiej Cipy”, zresztą niekoniecznie zapatrzonych w stare dobre czasy, bo wśród inicjatorów różnych akcji w obronie pomnika są głównie młodzi ludzie, doceniający memogenne walory budowli ???? Sam autor, rzeźbiarz Marian Konieczny (twórca m.in. nowohuckiego Lenina, ale też warszawskiej Nike i – już w III RP – pomnika JP2 przy sanktuarium w Licheniu), zdążył przed śmiercią wymijająco zmienić wymowę dzieła, podkreślając, że „pomnik upamiętnia międzywojenne wystąpienia chłopskie w Małopolsce Wschodniej”, a nie dwudziestopięciolecie PRL. Cóż – nie mój cyrk, nie moje małpy, nie moje miasto, nie moja „Wielka C…” ???? ale jak dla mnie, to mógłby sobie tam zostać. Być może z inną nazwą, a przede wszystkim ze stosowną tablicą, wyjaśniającą to i owo na temat sztuki w służbie propagandy politycznej, bo ponoć młodsze pokolenia rzeszowian nie do końca są świadome oryginalnej symboliki tego obiektu. Ale te wszystkie memy i ni to poważne, ni to humorystyczne akcje fanów „Wielkiej Cipy” są dla mnie bardziej wymowne jako zwycięstwo nad ponurą ideologią, którą pomnik swego czasu reprezentował, niż strategia wymazywania – więc oby przetrwał i żył dalej swoim życiem. Zresztą to miejsce aż kipi od smaczków (które udało mi się uwiecznić na fotce poniżej). Ziemia odzyskana (czy odebrana za bezcen, zależy od narracji) przez zakon po zmianie ustroju, komunistyczny pomnik, a po sąsiedzku wielka galeria handlowa, postawiona na terenie po zburzonym, peerelowskim hotelu (swego czasu uchodzącym za luksusowy). Kościół katolicki, wciąż żywa (post)komuna, kapitalizm/konsumpcjonizm na gruzach tejże, no i jeszcze ta cokolwiek „bekowa” otoczka. No cóż, Polska w pigułce ????

Właściwie cała przestrzeń Rzeszowa to taka skondensowana Polska, bo im dalej dalej od zabytkowych uliczek Starego Miasta, tym większy misz-masz. Przestrzeń miejska na swój sposób ciekawa, miejscami ładna, całkiem sporo zadbanej zieleni – skwery, klomby, wiszące kwietniki – ale na pewno nie tak jednoznacznie elegancka i harmonijna, jak w okolicach rynku. Zdecydowanie za dużo reklam, pastelozy i architektonicznego chaosu, wprowadzonego przez różne wykwity współczesnej myśli deweloperskiej, nieudolnie wkomponowane w starą (i często zaniedbaną) zabudowę. Brzmi znajomo, no nie? Tak też wygląda dzisiejsze Staromieście, które mało przypomina tę niemal wiejską okolicę, jaką pamiętam z dzieciństwa. Mocno się tam zagęściło, na miejscu dawnych poletek i sadów wyrastają kolejne budynki, zresztą obecny właściciel dawnego domu dziadków ponoć też zamierza upchnąć trzy działki budowlane w miejscu dziadkowego ogrodu…

No i główny cel naszej wizyty, czyli staromiejski cmentarz parafialny przy kościele św. Józefa. Wyprawy na cmentarz też były stałym punktem wakacyjnego programu, bardzo je lubiłam i przy okazji wypytywałam babcię o „lokatorów” wszystkich odwiedzanych grobów. A przy okazji poznawałam strzępki historii własnej rodziny. Prababcia Apolonia „Pola” Godlewska ze Szczupajów (imię ponoć na cześć Poli Negri) była wiejską nauczycielką, mieszkającą w Staromieściu i uczącą w szkole powszechnej w jednej z sąsiednich miejscowości. Wyjechała za mężem na Wileńszczyznę, gdzie urodziła się moja babcia Irena. Pradziadek Edmund Godlewski zmarł na gruźlicę niedługo po narodzinach córki, a młoda wdowa z dzieckiem wróciła w rodzinne strony. Legendy rodzinne mówią, że była bardzo zaradną, gospodarną i niezależną kobietą. Dzięki uporowi i oszczędności zdołała sfinansować budowę domu ze swojej nauczycielskiej pensji. Życie raczej jej nie rozpieszczało – dwie wojny światowe, samotne macierzyństwo, podwójne wdowieństwo (drugi mąż zmarł tragicznie niedługo po II WŚ), późniejsze zaanektowanie domu przez władzę ludową na mieszkania kwaterunkowe, na starość udar, po którym już nigdy nie doszła na dobre do siebie. Niestety nie poznałam jej, zmarła kilka miesięcy po moich narodzinach. Zostały opowieści, pianino (stoi w mieszkaniu mojego muzykalnego taty – rozstrojone po wielu latach, ale ciągle w użyciu), obrazy (resztki z jej zbiorów też wiszą na ścianach u taty i wujostwa). I fotografie, z których patrzy elegancka, ciemnowłosa kobieta o prezencji przedwojennej gwiazdy filmowej.

Po śmierci prababci Poli dziadkowie, mieszkający od początku lat 60. w Krakowie, powrócili do rzeszowskiego domu. Dziadek jako emeryt jeszcze angażował się społecznie, jednocześnie zajmując się ogrodnictwem i dalszym kolekcjonowaniem rzeczy wszelakich ???? Zmarł w 1999 r. i został pochowany w rodzinnym grobowcu teściowej. Babcia Irena po kilku latach wdowieństwa przeniosła się do moich wujostwa pod Krakowem. Przy wszystkich mocnych uczuciach, jakie wiązały ją z miastem, w którym się wychowała i później spędziła jesień życia, była do samego końca osobą rzeczową i praktyczną. Wiedziała, że jej stan zdrowia już nie pozwalał na samodzielne mieszkanie, a tym bardziej na dbanie o spory, mocno zagracony dom. Do końca zachowała umysł jak brzytwa, ciekawość świata i pogodne nastawienie do wszystkiego. Odeszła siedem lat temu i spoczywa na niewielkim cmentarzu w podkrakowskich Jeziorzanach.

Moi dziadkowie od strony ojca – Irena i Józef Czerni

Moi rzeszowscy dziadkowie nie mieli w życiu lekko z wiadomych względów, jak to ludzie z tego pokolenia, dla którego koszmar wojny przypadł na dzieciństwo i młodość. Ale u nich obojga na wojenno-polityczne zawieruchy nałożyły się jeszcze rozmaite prywatne dramaty, niekiedy mocno przenikające się z tą wielką historią. Szczególnie losy dziadka były pełne takich powiązań. Jego polsko-rosyjskie pochodzenie i przeżycia z okresu wojny, m.in. pobyt w łagrze, to byłby temat na osobny tekst – może kiedyś to ruszę. Te wszystkie doświadczenia na pewno odcisnęły na nich swoje piętno i wpłynęły na życie rodzinne (jako dziecko nie rozumiałam wielu rzeczy, o których mówiono przy mnie tylko półgębkiem i dopiero od niedawna to i owo zaczyna mi się układać w całość). Jednak dziadkowie zawsze wydawali mi się dobraną i bardzo zżytą parą. Tak ich zapamiętałam i tym bardziej uznawałam za przejmujące, że ich groby dzieli jakieś 200 km. Ot, proza życia i nie ma w tym nic złego, ale jednak czuje się jakiś smutek. Na pogrzebie babci Ireny był obecny jej krewny z Rzeszowa, wujek Staszek (u którego zresztą zatrzymaliśmy się na koniec naszej wyprawy) – przywiózł grudkę ziemi z cmentarza w Staromieściu. Niby nie jestem szczególnie sentymentalna i niby wiem, że grób to tylko symbol i pamiątka, ale jakoś nie umiem pomyśleć o tym bez ściśniętego gardła.

Tyle z wzruszeń – a do Rzeszowa (i do rodzinnej archeologii) pewnie jeszcze powrócę ????

2022-02-05T11:35:47+01:000 Komentarzy

Napisz co myślisz o tym artykule: Anuluj pisanie odpowiedzi